(fot. Rowan Farrell)
Miałam 17 lat, gdy po raz pierwszy zaproszono mnie na konferencję klimatyczną ONZ – COP27. Było naprawdę fantastycznie. Pamiętam to niesamowite wrażenie towarzyszące spotkaniom z ministrami i czołowymi biznesmenami w otoczeniu, które wydawało mi się ich środowiskiem naturalnym. Na szczyt klimatyczny przyjeżdżają wszyscy, którzy odgrywają jakąś rolę na świecie, aby pokazać, że sprawy klimatu są dla niż ważne. Wywołuje to nierealne uczucie, poza tym są to jedyne dwa tygodnie w roku, kiedy można powiedzieć „W kolejce po lunch natknęłam się na ministra spraw zagranicznych Szwecji omawiającego kocie sprawki z namibijskim przedstawicielem organizacji pozarządowej do spraw czystej wody” i nie będzie to brzmieć od rzeczy, co więcej, będzie całkiem prawdopodobne. Na tym tle, może się wydawać, że będąc pojedynczą aktywistką niedysponującą środkami ani poparciem rządu, nie ma się żadnych szans na zmianę tych wszystkich arcyważnych planów ustalanych na najwyższym szczeblu na każdym szczycie klimatycznym. Dla mnie najważniejsze było czerpanie przyjemności z obecności tam i z poznawania nowych ludzi. Będąc jedną z najmłodszych uczestniczek, nie czułam się kompetentna w kontaktach z ludźmi, na których się natykałam, nie byłam również biegła w networkingu i śledzeniu działań innych aktywistów w sieci.
Mogłam natomiast czytać materiały, co zresztą wydawało się wystarczającym osiągnięciem, dotychczas poza moim zasięgiem. Pod sam koniec konferencji, będąc już w drodze powrotnej, podczas lektury ostatniego projektu dokumentu końcowego zauważyłam, że w dokumencie jest mowa o energii odnawialnej, a nie o czystej energii, co stanowiło problem o tyle poważny, że wykluczało z zielonego finansowania energię nuklearną. Błyskawicznie wkroczyłam do akcji, kontaktując się ze wszystkimi znajomymi, sygnalizując problem na czatach grup pro-nuklearnych i informując sekretarza stanu do spraw energetyki mojego kraju. Co uczyniwszy, wskoczyłam do samolotu, gdzie mogłam jedynie żywić nadzieję, że zaalarmowałam wystarczająco dużo osób na sali plenarnej, żeby spowodować wniesienie poprawki. Podczas międzylądowania w Londynie przeczytałam nagłówki wiadomości mówiące o przedłużeniu negocjacji COP27 o trzy godziny, ale nie obiecywałam sobie zbyt wiele. Dopiero kiedy wylądowałam w Sztokholmie i odzyskałam dostęp do Internetu, wszystko stało się jasne, wszyscy w mojej pro-nuklearnej grupie byli w świetnych nastrojach, ponieważ ostateczna wersja dokumentu mówiła o „odnawialnej i czystej energii”- spowodowałam wydłużenie sesji negocjacyjnej szczytu o trzy godziny, przyczyniłam się do zmiany dokumentu ONZ. Zarówno ze strony Białego Domu, jak i negocjatorów uczestniczących w COP27 płynął jasny komunikat: „nie zwróciliśmy na to uwagi”. Ale ja zwróciłam. Dlatego pamiętaj, że czasami najmniejsze kwestie robią największą różnicę, że dopóki czytasz i angażujesz się w działania otaczającego Cię społeczeństwa, powoli, acz systematycznie, to społeczeństwo będzie się zmieniać. Razem jesteśmy silni, ale tylko wówczas, gdy każdy dołoży swoją małą cegiełkę. Nikt z nas nie wykonał żadnej tytanicznej pracy, ja zapoznałam się z dokumentem i wysłałam dwa SMSy, ktoś inny przekazał informację, potem ktoś następny i następny, aż dotarła do kogoś, kto na sali plenarnej wstał z miejsca i zasygnalizował „halo, mamy problem”, po czym wszyscy uczestnicy głosujący za zmianą wykonali swoją robotę, wciskając przycisk do głosowania. Ale wszyscy razem doprowadziliśmy do zmiany dokumentu ONZ, decydującego o tym, komu przypadnie pokaźna część zielonego finansowania. Nikt nie jest zbyt młody, albo zbyt mało znaczący, by dokonać czegoś ważnego, ponieważ w dorosłym świecie często musi znaleźć się ktoś, od kogoś wyjdzie pierwszy impuls.
Ia Aanstoot, Szwecja.
tłumaczenie z angielskiego: BT Forum